„Skupiam się na losach zwykłych ludzi zaplątanych w tryby historii…” – wywiad z Andrzejem Pilipiukiem, twórcą książki „Ludzie, którzy wiedzą”

UDOSTĘPNIJ

Andrzej Pilipiuk, jeden z najpopularniejszych polskich twórców fantastyki, archeolog z wykształcenia, niezrównany gawędziarz, który za sprawą swojej fantastycznej literatury odkrywa przed nami historyczne tajemnice. Premiera zbioru „Ludzie, którzy wiedzą”, najlepszych opowiadań o Robercie Stormie – poszukiwaczu skarbów, polskiej odpowiedzi na Indianę Jonesa, stanowi dla nas pretekst do rozmowy z Andrzejem Pilipiukiem. O mrocznych zagadkach II wojny światowej, fantastyce zapisanej w prozie życia, magii starych przedmiotów, prozie Juliusza Verne i dziedzictwie Warszawy… zainteresowani? Zapraszamy do lektury wywiadu z Andrzejem Pilipiukiem!

Robert Storm – badacz, kolekcjoner i niepoprawny poszukiwacz zagadek – podąża tropami, które prowadzą przez zapomniane biblioteki, stare cmentarze i ślady dawnych cywilizacji. To historie o obsesji poznania i o prawdach, które potrafią zmienić losy ludzi na zawsze. Opowiadania o Robercie Stormie – wybór autora.

Marcin Waincetel: „Gdzie prawda jest tylko cieniem historii, a iluzja przenika rzeczywistość…” – oto motto książki pod tytułem „Ludzie, którzy wiedzą”. Historii doprawdy niezwykłej, bo stanowiącej zbiór z opowiadaniami o Robercie Stormie. Nieco wcześniej pojawiła się publikacja podobna w formie i objętości, której bohaterem jest doktor Skórzewski. A ja zastanawiam się nad kluczem do selekcji. W jaki sposób wybierałeś opowiadania, które pojawią się w zbiorzach?

Andrzej Pilipiuk: W przypadku zbioru „Traktat o higienie” – o wspomnianych przez Ciebie przygodach doktora Skórzewskiego – zadanie było proste. Zebrałem wszystkie teksty i ułożyłem całość chronologicznie. W ten sposób powstał jeden, fajny, opasły tomik liczący prawie 1000 stron. W przypadku przygód Roberta Storma tak łatwo już się nie dało…

A zdradzisz dlaczego?

Cóż, tekstów było objętościowo ponad 2,5 razy więcej. Trzeba było zatem dokonać wyboru. Przede wszystkim wybierałem opowiadania, które uważałem za najbardziej udane, w najlepszy i najbardziej wszechstronny sposób pokazujące tego bohatera.

No właśnie… powiedz, proszę, kim właściwie jest Robert Storm. Z wykształcenia jest archeologiem, podobnie zresztą jak jego literacki ojciec, ale Twój bohater to raczej łowca artefaktów i poszukiwacz tajemnic. Gdzie znajduje się granica pomiędzy archeologią a łowcą przygód?

Tak jak wspomniałeś, Storm to archeolog, miłośnik historii, poszukiwacz dawno zaginionych artefaktów… Granica… Przede wszystkim granicą są intencje. Storm może łamie przepisy prawa, ale szanuje jego istotę. Zachowuje się uczciwie i etycznie – postępuje wedle twardego kodeksu moralnego. Tylko że jego działania niektórym się nie podobają. Patrząc na dzisiejszą Polskę – na przykład środowisko detektorystów – jest bardzo różnorodne. Istnieją pasjonaci, którym archeolodzy mogą z pełnym zaufaniem powierzyć teren do przebadania. Kolekcjonerzy-pasjonaci przeszukujący pola bitew z czasów I oraz II wojny światowej.

Podejrzewam, że każdy medal posiada dwie strony, a na rynku obecni są również inni specjaliści…

Oczywiście, pojawiają się też „dresiarze z wykrywką”, którzy prą przed siebie nie patrząc i włażą ze szkodą na stanowiska archeologiczne. Funkcjonują wreszcie wyspecjalizowane hieny, które w poszukiwaniu fantów na handel bez wahania rozkopią pradziejowy kurhan czy wojenny cmentarz, albo podpierniczą średniowieczny krzyż pokutny – bo takie zabytki chętnie kupują Niemcy… Obok miłośników nieszkodliwego urbexu plagą stają się ludzie włamujący się do opuszczonych, ale zamkniętych domów w poszukiwaniu staroci na handel.

Storm szuka czasem różnych depozytów – jego działania są o tyle usprawiedliwione, że bardzo trudno jest robić to legalnie. A czasami podejmuje działania nielegalne, właściwie od czapy, bo ma swoiste kuku na muniu i nie wymyśli, że można inaczej – jak jest to chociażby w opowiadaniu „Siódma Armata”.

Tytuł zbioru brzmi: „Ludzie, którzy wiedzą”. W Twojej twórczości często spotykamy wiedzę tajemną, alternatywną, a czasem po prostu zapomnianą. Co konkretnie znaczy zatem owa wiedza? Podtytuł książki też jest zresztą znaczący… „Dziwne przypadki Roberta Storma”.

Tytuł pochodził od opowiadania, w którym w małym galicyjskim miasteczku dochodzi do manifestacji sił nadprzyrodzonych – na szczęście skutkiem tak zwanej „ciemnoty i zacofania” wśród autochtonów są ludzie, którzy wiedzą jak ten problem rozwiązać. Robert Storm jest tym razem jedynie mimowolnym świadkiem ich działań…

Akcja opowiadań o Stormie często zahacza o sekrety II wojny światowej, a także okres międzywojenny w Europie Środkowej. Co pociąga Cię w osadzeniu przygód Storma w takich realiach? Zwłaszcza w kontekście mrocznych eksperymentów medycznych, okultyzmu III Rzeszy, czy poszukiwań świętych relikwii… Bo wydaje się, że to faktycznie idealne pole do popisu dla reinkarnacji Pana Samochodzika.

Powiem tak – sekrety III Rzeszy to z jednej strony temat rzeka, z drugiej niewyobrażalna kopalnia wszelakich bzdur, konfabulacji i kocopałów, z trzeciej strony popkultura przemieliła już wspomniane motywy na tysiąc różnych sposobów. I jeszcze długo będzie mielić produkując popłuczyny z popłuczyn… Dlatego też trzeba nam poszukać czegoś innego. Świeżych tematów. Zagadnień, o których nikt nie pisze. Ścieżek obok głównej drogi. Dziewiczych terenów gdzie, nie ma zbyt wielkiej konkurencji…

Nie da się ukryć, że znalazłeś swoją specjalność. Formułę opowieści gatunkowych, w których opowiadasz o demonach i traumie wojny, międzypokoleniowym doświadczeniu, ale również sekretach historii. Co więcej, często koncentrujesz się na opowieściach w skali mikro. I to jest dopiero ujmujące…

Od wielkich sekretów – zresztą, nie wiadomo na ile prawdziwych – wolę skupienie się na detalach. Na losach zwykłych ludzi zaplątanych w tryby historii – ale na znacznie niższym poziomie… To tak zwana fantastyka bliskiego zasięgu – zdarzenia, które mogłyby przydarzyć się nam, czy też naszym dziadkom. Tu i teraz, albo jakiś czas temu. Opowieści, które pozwalają spojrzeć na wydarzenia z punktu widzenia zwykłego człowieka.

I znów patrząc szerzej – mamy niewyobrażalne ilości literatury wojennej. Poczynając od pamiętników i wspomnień uczestników walk, poprzez książki beletrystyczne o bardzo różnym poziomie literackim. Kłopot w tym, że literatura się zmienia. Nawet nie tyle samo słownictwo, a styl pisania. Czyta się to coraz trudniej. Naoczni świadkowie odeszli. Nie posłuchamy już opowieści dziadka czy pradziadka… Trzeba historię tamtych zmagań opowiedzieć na nowo – zachowując wierność realiom, ale opowiadając to w stylu bardziej zrozumiałym dla współczesnego odbiorcy…

Ano właśnie – magia starych przedmiotów. Bo Robert Storm to człowiek, który z wielką wrażliwością analizuje przeszłość – zwłaszcza, choć nie tylko, w kontekście kultury materialnej. Dowodem chociażby „Naszyjnik”, „Szachownica”, „Manierka”… Jak myślisz, dlaczego my – jako czytelnicy, tak bardzo ulegamy magii naznaczonych historią przedmiotów?

Jestem regionalistą. Zawsze interesowały mnie starocia, ruiny, walące się rudery i historia – ta lokalna, dla zawodowych historyków jakoś taka mało ważna, mało istotna.

Fascynujemy się, bo posiadamy kapitał kulturowy. Wiemy przecież, skąd przychodzimy i kim jesteśmy. Mamy w domach zdjęcia i pamiątki po przodkach – czasem nieliczne, II wojny światowe zrobiły swoje… Mało kto żyje dziś w domu, który zbudował jego dziadek czy pradziadek – ale zachowujemy pamięć. Czasem ocean czasu wyrzuca na brzeg dziwne okruchy.

Trzymając się metafory – jesteś doskonałym rybakiem, który często znajduje skarby historii wyrzucone na brzeg.

Nie mylisz się. Mam na przykład kolekcję młotków. Po ojcu, po teściu, po dziadku, po wujku mojej mamy. Czasem nadal ich używam. W dzisiejszych, unifikowanych czasach dawne przedmioty zachwycają tym, że po pierwsze każdy jest inny, po drugie widać po nich upływ czasu, te dziesiątki drobnych uszkodzeń powierzchni… Czasem trafi nam się coś niezwykłego, przedmiot nad którym musimy chwilę pomyśleć – posiadam choćby lampkę rowerową na karbid – też po dziadku. Istnieją przedmioty, które budzą zaskoczenie i prowokują do pytań. Znów osobliwy przykład – stara poziomica. Walała mi się po domu „od zawsze”. Kilka lat temu przyjąłem się jej dokładniej i okazało się, że to przedwojenny szwedzki wyrób. Skąd u licha przedwojenna szwedzka poziomica wzięła się na przedwojennej polskiej wsi?!

Jest jeszcze jedno, szczególne miejsce na mapie naszego mikroświata. Wojsławice. Duża wieś położona w malowniczym zakątku województwa lubelskiego, którą znamy z opowiadań o Jakubie Wędrowyczu, ale nie tylko…

A, owszem. Przez wiele lat gromadziłem skany zdjęć, które wykonał w Wojsławicach pewien młody człowiek. Nacykał ich ponad setkę. Z pomocą jego bardzo już leciwej kuzynki zdołaliśmy zidentyfikować wiele uwiecznionych postaci. Wydałem album z tymi fotkami i ich opisem. To już nie przepadnie. Wraz z kuzynem budujemy muzeum – pomieści zbiory – między innymi bogatą kolekcję złożoną z około 1000 narzędzi szewskich. Wojsławice od średniowiecza były zagłębiem obuwniczym. Moi przodkowie przez 200 lat szyli ludziom buty. Kto powiedział, że muzea mają opiewać tylko chwałę wodzów, polityków i artystów?

Pamięć o historii pozostaje żywa – nie tylko za sprawą literatury, czego fascynującym przykładem są opowiadania o Stormie, podań, legend, kronik… Jednak mam wrażenie, że zdecydowanie częściej społeczeństwo zapomina o swoich korzeniach.

Nasza fascynacja nie jest regułą. Chyba nawet stanowimy pewną mniejszość. Niestety, obok nas niestety żyje masa troglodytów. Widziałem fantastyczne rzeczy, z historią, z duszą, często o znacznej wartości kolekcjonerskiej i materialnej – ocalone przypadkiem – bo jakiś prymityw wywalił to po prostu do śmieci, a ktoś zauważył i wyciągnął w porę. A ile przepadło? W Krakowie w śmieciach znaleziono przedwojenny mundur majora Wojska Polskiego, kompletny, w dobrym stanie, z odznaczeniami… Wartość kolekcjonerska – kilkadziesiąt tysięcy złotych. Niejedno muzeum chętnie by to wystawiło w gablocie. Ale dla kogoś, może nawet dla bezpośredniego potomka tego oficera, to był śmieć… Na wsiach nadal często króluje mentalność – różne starocia lepiej zniszczyć, aniżeli przekazać komuś, kto to faktycznie doceni. Inny przykład – z Warszawy – po śmierci rysowniczki komiksów, Szarloty Pawel, całe jej archiwum trafiło do kontenera! Pasjonaci zdołali ocalić tylko część rysunków. Kto i dlaczego podjął tak barbarzyńską decyzję?! Pomijając wszystko inne można to było sprzedać fanom za setki tysięcy złotych – ale podjęto inną decyzję. Głupią, irracjonalną i barbarzyńską! I tu wracamy raz jeszcze do problemu wszelakich poszukiwaczy. Głęboka orka, stosowane nawozy azotowe etc. To wszystko bezpowrotnie niszczy przedmioty zalegające w ziemi – może zatem lepiej, aby ktoś je w porę wygrzebał, zakonserwował, zachował dla przyszłych pokoleń? 

Sposób, w jaki opowiadasz o dawnych dziejach, regionalnych tajemnicach, ale też doświadczeniach zwykłych (choć często też nietuzinkowych) ludzi budzi pytanie o kształtowanie się Twojej wrażliwości. Bo przecież wszystko ma swoje źródło. Nie inaczej jest z literaturą. Czy mógłbyś wskazać swoich mistrzów opowieści i historii, którzy w pewnym sensie patronują przygodom Roberta Storma? Nienacki? Ossendowski? Conrad? A może inni, współcześni twórcy, związani z pokrewnymi gatunkami?

Nienacki był wybitnym pisarzem i na pewno wiele można się od niego nauczyć. Niestety, gdy czyta się jego biografię to ze smutkiem trzeba powiedzieć: nasz ulubiony pisarz to była  niewyobrażalna szuja i kanalia… Z drugiej strony to zaskakujące – bo zarówno w prozie młodzieżowej, jak i w tej dedykowanych dla dorosłych, umiał stworzyć bohaterów znacznie szlachetniejszych, niż on sam.

Ossendowski, choć zapomniany i niedoceniany, to oczywiście klasa sama w sobie. Wielki wpływ wywarł na mnie Juliusz Verne. Humor w fantastyce pokazał mi natomiast Kir Bułyczow… Pisania opowiadań uczyłem się od  Aleksandra Grina, Pawła Siedlara, Jarosława Grzędowicza… Każdy z nas jest trochę sumą tego wszystkiego, co przeczytał. Pisarze pokazują nam przede wszystkim jak samodzielnie myśleć, a także – poprzez swoich bohaterów – jak żyć. Ale można czytać ich książki analitycznie – podpatrywać „jak oni to skonstruowali”.

Bo uczyć warto się od najlepszych. Zwłaszcza że nie jesteśmy nieśmiertelni.

Dokładnie. Brak w Polsce możliwości praktycznej nauki tego zawodu. Brak rozpaczliwie wartościowych warsztatów literackich. Te reklamowane w necie – przeważnie prowadzą wydrwigrosze, ludzie o minimalnym a czasem wręcz zerowym dorobku… Pozostaje podpatrywanie i analiza cudzych książek.

W swoich książkach przeprowadzasz nas przez różne okresy historyczne. Storm porusza się głównie w XX wieku, ale jego zagadki mają korzenie znacznie głębiej. Gdybyś mógł wysłać Roberta Storma w jedną, jedyną, czysto archeologiczną podróż, to jaki byłby to kierunek? Babilon? Mykeny? Czy może słowiańska terra incognita?

Storm był raz na wykopaliskach we Włoszech, odsłaniał z miejscowymi archeologami pozostałości z czasów rzymskich – ale chwilowo nie przewiduję, aż tak głębokiego grzebania w przeszłości. Przede wszystkim mój bohater buszuje w Warszawie – to stolica, jej historia, są dla niego punktem odniesienia. W jednym z tekstów mówi nawet „bez tego miasta nie istnieję”. I cóż, podobnie jest ze mną – bo choć nie mieszkam w Warszawie od 2002 roku, to wolę pisać o tym mieście, niż o Krakowie, gdzie aktualnie mieszkam. 

Interesujące, ale i zastanawiające. Dlaczego tak jest?

Warszawa jakoś mnie sformatowała. Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, że pracowałem w tym mieście jako dziennikarz, a także to, że spędziłem dziesiątki godzin nad mikrofilmami starych warszawskich gazet. Stolica to także historia ludzi różnych narodowości, którzy kiedyś w niej żyli. Żydzi, Rosjanie, Niemcy, Cyganie, a nawet Chińczycy zostawili tu swój nadal czytelny ślad. Mimo niewyobrażalnych zniszczeń II wojny światowej – nadal mamy tu bardzo wiele do zbadania i odkrycia. Wiele epizodów z dziejów Warszawy warto też przypomnieć – choćby umieszczając je jako tło opowiadań.

Skierujmy nasz wzrok w stronę przyszłości. Zanurzyliśmy się w tym, co było, a teraz nadszedł czas na sakramentalne pytanie o literackie plany. Nad czym obecnie pracuje Andrzej Pilipiuk?

Plany są szerokie – ograniczam mocno inne aktywności, aby skupić się na pisaniu. W tej chwili powstaje XVI zbiór opowiadań bez Wędrowycza. W planach wydawniczych – wznowienie „Podręcznika historii alternatywnej” – wydanego kiedyś na festiwal w Zabrzu. Napisałem również trzy pierwsze tomy sagi dla młodszego czytelnika – historii o trollach, które opuszczają Nowy Jork, aby wrócić na wyspę, z której pochodzi ich dziadek. Książka jest już zredagowana – czekam jeszcze na ilustracje, aby zacząć chodzić po wydawcach. Mam również w głowie III tom cyklu fantasy „Przetaina” oraz kolejny zbiór opowiadań na wesoło – może tym razem o wilkołakach. W nadchodzącym roku chcę także przygotować kolejny album monograficzny o Wojsławicach. Słowem – walka trwa!

Fot. Z archiwum autora

Andrzej Pilipiuk (1974) człowiek z przeszłości. Niestrudzony tropiciel ciekawostek z lamusa. Kolekcjoner nagród literackich, który z pisania z pasją uczynił swój sposób na życie.

Homo literatus, który do pisania podchodzi z żelazną konsekwencją – pracuje planowo, codziennie, a kiedy poczuje zmęczenie fabułą, zabiera się za inny tytuł. Uprzedzając krytykę sam siebie nazwał Wielkim Grafomanem. Z wykształcenia archeolog, z zamiłowania łowca meteorów. Beznadziejnie zauroczony zapomnianymi odkrywcami i wynalazkami XIX wieku. Społecznik. Własnym sumptem i ogromnym zaangażowaniem wydał unikatowy album o Wojsławicach, mieście w którym narodził się Jakub Wędrowycz.

Twórca panteonu niezwykłych bohaterów literackich oraz Jakuba Wędrowycza – zawistnego, mściwego kmiota, bimbrownika i egzorcysty. Jedynego w naszej literaturze, rdzennie polskiego superbohatera, który przez lata rozśmieszania do łez dorobił się własnego festiwalu, oraz zapewnił autorowi miejsce na podium ścisłej czołówki najpoczytniejszych pisarzy w Polsce.

Czterokrotny laureat prestiżowej nagrody Nautilusa. Dziesięciokrotnie nominowany, raz nagrodzony Nagrodą im. Janusza A. Zajdla. As EMPiK-u 2006 – jeden z trzech najchętniej kupowanych autorów.

Pija herbatę. Ani wstrząśniętą, ani tym bardziej mieszaną. Parzoną w samowarze.

   

spot_img
0FaniLubię
0ObserwującyObserwuj
0ObserwującyObserwuj
- Advertisement -spot_img