Za sprawą Wydawnictwa Literackiego już od 10 kwietnia na rynku dostępna jest nowa książka, której autorem jest Robert Małecki. „Rumor” to najnowsza powieść uznanego twórcy, zdecydowanie inna od dotychczasowych serii kryminalnych. Historia krzyku, który na długo zapadnie Wam w pamięć. Przeczytajcie specjalny, przedpremierowy fragment książki!

CZĘŚĆ PIERWSZA – STUDIO SIGMA
1
Powieki drgnęły mu po ósmej, gdy przez ściany domku holenderskiego przebił się terkot silników.
Jeden pojazd mógł zwiastować niespodziewaną wizytę klienta, więc tym by się nie przejął. Ale dobiegające go odgłosy kilku samochodów sprawiły, że niepokój rozlał się w nim chłodną falą.
Przejechały ubitą drogą w pobliżu jego domu, szum narastał, gdy mi-jały posesję, więc zdołał je wszystkie policzyć. Zatrzymał się na szesna-stu.
Andrzej Rumowski dźwignął się z łóżka i rozwarł żaluzje w oknie sy-pialni. Od razu zobaczył, co się święci. Światło w jego tchawicy niebez-piecznie się zmniejszyło.
Odchrząknął, wpatrując się w niewielką żółtą koparkę sterczącą na la-wecie i w kilka radiowozów, a także cywilnych samochodów, które za-parkowały rzędem w cieniu pod lasem. Potem z uwagą obserwował, jak dwóch policjantów wytycza pachołkami niewielki teren i rozpina po-między nimi niebieską taśmę, która poddawała się naporowi wiatru. Ten łopot, chociaż przecież go nie słyszał, zupełnie irracjonalnie drażnił go także wtedy, gdy łyżka maszyny wbijała się z jękiem w glebę, a na-stępnie zanurzała w jej trzewia i wyszarpywała wnętrzności. Urobek usypywała na bok, tworząc niewielką brązową pryzmę.
Rumowski już wiedział, w jak wielkim tkwił błędzie, gdy sądził, że wszystko, co najgorsze w jego życiu, wydarzyło się nieco ponad rok temu. Bo właśnie wyglądało na to, że tego słonecznego dnia pod koniec sierpnia dwa tysiące dwudziestego czwartego roku los, z którym wcze-śniej stoczył nierówną walkę, zamierzał zadać mu cios ostateczny. I Ru-
mor przyjąłby go z opuszczoną gardą i wdzięcznością, bo w zasadzie nie widział już dla siebie miejsca na tym świecie. Ani celu dalszej podróży.
Wiedział, że powinien się zająć swoimi sprawami. Codziennością. Miał na głowie pilną naprawę przyczepy kempingowej – stała w warsz-tacie z rozprutym przednim narożnikiem, spod którego strzępiła się pianka izolacyjna – a następnie dostawę innej przyczepy do klienta w Łomiankach. Ale pech polegał na tym, że teraz najważniejszą sprawą było to, co działo się tam, na zewnątrz.
Przeszedł do kuchni i usiadł przy stole naprzeciwko okna, także przy-słoniętego starymi żaluzjami, których listewki pokrywała warstwa ku-rzu.
Rumor obserwował ten policyjny spektakl z obezwładniającym napię-ciem i nawet się nie obejrzał na bzyczącą gdzieś obok muchę.
Gdy koparka wycofała się z miejsca wyznaczonego taśmą, do wykopu weszło trzech facetów w białych strojach, które z tej odległości i w po-rannym słońcu przypominały uniformy astronautów, drepczących ostrożnie po skorupie nieznanej wcześniej planety.
Pozostali zgromadzili się wokół i znieruchomieli.
Rumor nie mierzył sobie pulsu. Nie musiał. Ciśnienie napierało od wewnątrz na skronie i bał się, że kości czaszki zaczną mu trzeszczeć w szwach. Czas sączył się wolno jak odrywające się od kranu krople wody. Wydawało mu się, że każda z nich uderzała o dno zlewu z hu-kiem, który odbijał się od ścian.
Dobrze wiedział, że prędzej czy później będzie tak, jak bywało w każ-dym amerykańskim filmie kryminalnym – dwóch gliniarzy ruszy w kie-runku jego domu, on otworzy im drzwi i wtedy jego życie, nawet jeśli często myślał o tym, że w zasadzie skończyło się rok temu, tak na-prawdę skończy się dziś.
Bo przecież nie ma życia w więzieniu.
Otarł kropelki potu z czoła i poczuł, że zaschło mu w ustach. Oblizał spierzchnięte wargi, a potem wstał i nachylił się do kranu. Zimna woda, która spłynęła mu do żołądka, nie przyniosła ulgi.
Stara klimatyzacja zipała, domagając się kolejnego przeglądu. Ru-mowski miał nadzieję, że leciwy sprzęt, przywieziony dawno temu
z Belgii, dotrwa przynajmniej do końca szczytu sezonu w branży kara-waningowej. Potem obiecał sobie, że się nim zajmie. Tymczasem ostat-nie dni sierpnia ostro dawały w kość. Kałuża zbierająca skropliny, która utworzyła się tuż przy wejściu do domu, w zasadzie nie miała czasu wy-schnąć, a woda wciąż szukała z niej ujścia. I wiła się cienkimi ciemno-brązowymi mackami w nierównościach terenu, opływając kępy suchej trawy niczym bezludne wyspy.
Rumor wiedział, że powinien wyjść z domu, przejść przez plac do warsztatu, nakarmić Kampera, podpalanego owczarka niemieckiego, i nalać mu świeżej wody do miski. Powinien zachowywać się normalnie, nie wzbudzać podejrzeń. A może nawet należało podejść do któregoś z posterunkowych i zapytać, co robią na sąsiedniej działce, która jeszcze niedawno należała do teścia.
Tak zrobiłby każdy na jego miejscu. Ale on tkwił w domku holender-skim z sufitem nisko zwieszonym nad głową i czekał na rozwój wypad-ków, myśląc o tym, co było. Co wydarzyło się dawno temu i co wciąż do niego wracało.
Taka karma, pomyślał.
Grupa policjantów zwarła się nad wykopem, zasłaniając mu widok.
Wciąż się łudził, że może kopali nie w tym miejscu. Sam nie był tego pewien. Teren przez lata się zmienił, Rumor przyjeżdżał tu od jakichś sześciu lub siedmiu lat, a mieszkał dopiero od dwóch.
Nagle zauważył, że zbiegowisko wokół wykopu się rozpierzchło, a dwoje policjantów było już w połowie drogi do jego domu. Szli gę-siego. Brunetka, której koński ogon bujał się w rytm kroków, i grubawy facet z wąsem.
Rumor przygryzł wargę i zdał sobie sprawę, że spłycił mu się oddech.
Powinien coś zrobić. Zacząć działać.
Włożył zawieszoną na oparciu krzesła koszulkę firmową z wizerun-kiem przyczepy i niebieskim napisem KampSerwis.
Stanął przy drzwiach i zaczął nasłuchiwać; gdy tylko dobiegł go wy-raźny zgrzyt piasku pod podeszwami służbowych butów, wziął głęboki oddech, a następnie pchnął drzwi.
– O, dzień dobry – Rumor udał zaskoczonego.
Policjantka przedstawiła siebie i kolegę, ale gospodarz nie zapamię-tał ani ich służbowych stopni, ani nazwisk, bo stres poprzecinał mu sy-napsy. Zauważył natomiast jej przyjazny uśmiech i uważne spojrzenie piwnych oczu spod daszka policyjnej bejsbolówki.
– Możemy zamienić z panem parę słów? – spytała.
Wąsaty funkcjonariusz uniósł okulary i otarł pot z nasady nosa.
– Mam trochę roboty i jestem już mocno spóźniony – Rumor próbo-wał się wykręcić. – A co się tam stało? – Uniósł brodę w kierunku wy-kopu.
– To nie zajmie dużo czasu – zapewniła, ignorując jego pytanie.
Właściciel serwisu schylił się po psią miskę i podszedł do kranu wy-stającego z elewacji. Napełnił naczynie wodą.
– W domu ukrop, więc zapraszam do warsztatu. – Wskazał na pobli-ski budynek z blachy falistej w niebieskim odcieniu, znacznie ciemniej-szym niż sierpniowe niebo.
Rumor zauważył, że kobieta zerknęła na kałużę skroplin.
– Pluje wodą, ale słabo chłodzi – wyjaśnił i ostentacyjnie otarł pot z czoła.
Zakład, do którego zmierzali, znajdował się na dużym ogrodzonym terenie z gruntową nawierzchnią. Kostka brukowa łączyła jedynie wjazd z dwustanowiskowym sporym garażem z wysokimi podnoszo-nymi bramami.
Po drugiej stronie stało sześćdziesiąt siedem przyczep kempingo-wych, starszych i nowszych, które tonąc w słońcu, przybierały pomarań-czową barwę. Suche klepisko między nimi porastały nieliczne chwasty. Najwytrwalsze i niezłomne.
Za płotem rozciągały się złote ścierniska, poprzecinane kwartałami wysokiej kukurydzy. Wokół było pusto. Najbliższa droga asfaltowa, zu-pełnie niewidoczna, ciągnęła się w poprzek krajobrazu jakieś dwa kilo-metry stąd. To tam znajdowało się kilka domów i budynków gospodar-czych należących do tutejszych rolników. Dalej, po prawej, stały ogromne silosy, które z tej perspektywy przywoływały na myśl czubki szarych kredek świecowych.
Rumowski zaprosił policjantów gestem, ale nie kwapili się, więc ru-szył z miejsca. Wtedy funkcjonariuszka zrównała z nim krok. Jej part-ner wlókł się z tyłu.
Rumor zdał sobie sprawę, że nieświadomie ucieka od miejsca wy-kopu.
– No więc? Co tam się wydarzyło? – spytał, zaintrygowany przedłuża-jącą się ciszą. Szedł spokojnie, żeby nie rozlać wody.
Kamper, który do tej pory leżał przy ścianie w cieniu warsztatu, w końcu uniósł zad i leniwie podszedł do ogrodzenia. Uniósł kufę i pró-bował zwietrzyć zapach obcych.
– Od dawna pan tu mieszka? – spytała policjantka, znów jakby nie usłyszała jego pytania.
– Od dwóch lat.
– I to pana działka?
– Tylko ta, na której stoją dom i warsztat – powiedział, chociaż niepo-trzebnie, bo gdyby miejsce, w którym policja zdecydowała się kopać, le-żało w granicach jego działki, zapewne uprzedziliby go o swoich działa-niach. – A o co chodzi? – Zatrzymał się i oni też stanęli.
Słońce zaglądało mu w oczy, więc przymknął powieki.
Kamper zaszczekał. Rumor upomniał go gestem otwartej dłoni, a za-raz potem pokazał mu zamkniętą pięść. Pies zaskomlał niezadowolony, ale w końcu usiadł w pobliżu furtki.
Właściciel KampSerwisu odwrócił się do funkcjonariuszy.
Ten z wąsem wydął wargi, a policjantka zerknęła w kierunku wy-kopu, a potem spojrzała Rumowskiemu prosto w oczy.
– Odkryliśmy tam zwłoki – poinformowała.