Andrzej Pilipiuk to bestsellerowy twórca, który na swoim koncie ma już 52 książki, łącznie z komiksami (Fabryka Słów), 19 tomów kontynuacji przygód Pana Samochodzika pod pseudonimem Tomasz Olszakowski. Z wykształcenia archeolog, z zamiłowania łowca meteorów. Beznadziejnie zauroczony zapomnianymi odkrywcami i wynalazkami XIX wieku. Społecznik.
W swoim najnowszym tomie opowiadań, mistrz krótkiej formy, zabiera nas w podróż poza czasem, pomiędzy miejscami. Za sprawą literatury możemy dotknąć tajemnicy zaginionego skarbu drużyny Werwolf, przejść przez warszawskie Pompeje, wreszcie poczuć na karku oddech klątwy ciążącej na pewnej szczególnej broni… zainteresowani?
Zapraszamy do lektury specjalnego wywiadu z Andrzejem Pilipiukiem, jak i książki „Drogi przez morze”, która ukazała się nakładem Fabryki Słów.

Marcin Waincetel: „Drogi przez morze” to zbiór wcale nie taki krótki, choć w całości znajdziemy zaledwie trzy teksty, w tym ten od którego wziął się tytuł antologii. W jednej z naszych poprzednich rozmów stwierdziłeś: „Chęć zajrzenia w przeszłość, chęć zajrzenia za horyzont… obie te pasje zbudowały we mnie lektury”. Jaki horyzonty postawiłeś odkryć tym razem? Co można byłoby uznać za motyw przewodni?
Andrzej Pilipiuk: Trudno doszukiwać się tu motywu przewodniego. Każde z opowiadań jest trochę inne i obraca się wokół różnych spraw… W każdym historia odgrywa znaczącą rolę, a bohaterowie mniej i bardziej świadomie kroczą po śladach swoich poprzedników.
Zagadnąłem jednak o motyw dominujący, bo od dawna próbuję też skonfrontować Cię z pytaniem o literackie credo. „Echa z przeszłości potrafią powrócić, a cienie – przemówić” – znów opowiadasz o świecie bliskich Ci wartości. Twoje pryncypia są chyba w dalszym ciągu niezmienne – jesteś archeologiem wyobraźni, który ukazuje piękno historii, czasami w zestawieniu z wątkami fantastycznymi.
Z jednej strony lekcje historii w szkole głównie obrzydzają młodym ludziom zainteresowanie przeszłością. Z drugiej – masa młodzieży działa w stowarzyszeniach rekonstruktorów, czy detektorystów. Widzę pewien głód wiedzy o przeszłości, ale wiedzy podawanej inaczej niż to robią podręczniki. Myślę, że moja proza w jakimś stopniu odpowiada na te potrzeby. I z drugiej strony – to zainteresowanie przeszłością moim zdaniem trzeba mocniej rozbudzać.
W jaki sposób?
Jeśli chcemy zachować naszą tożsamość, świadomość narodową, tradycje – musimy wiedzieć, co robili nasi przodkowie. Jakie warunki życia kształtowały ducha minionych pokoleń. Z jakimi wyzwaniami ci ludzie musieli sobie poradzić. Przeszłość może być też źródłem dumy z dokonań tak naszych antenatów, jak i mieszkańców naszej wsi, miasteczka, miasta, kraju. Tylko trzeba ją poznać. Być może samemu zbadać.
I tu liczę że moje proza trochę rozbudzi tę ciekawość.

Faktycznie potrafisz odkrywać historyczne źródła, nadając swoim fabułom walor związany oczywiście związany z edukacją, ale także przywoływaniem dawnych kronik, cennych artefaktów przeszłości…
Patrząc z jeszcze innej strony – co i rusz dowiadujemy się albo o tym, że coś bezpowrotnie przepadło, bo zostało wyrzucone, albo o cennych pamiątkach przeszłości w ostatniej chwili ocalonych z kontenerów na śmieci. Mój znajomy w ten sposób uratował plik listów pisanych przez więźnia obozu w Auschwitz. W Warszawie, niedaleko miejsca gdzie mieszkałem, w śmieciach znaleziono listy z powstania warszawskiego. W Poznaniu w sortowni odpadów trafił się album pełen unikalnych zdjęć z 1918 roku. Ja zdołałem odkupić kilkaset dokumentów z archiwum gospodarczego właścicieli Wojsławic – znaleziono je na dzikim wysypisku w lesie, w sąsiedniej gminie…
Masa ludzi nie ma tej podstawowej świadomości historycznej – wywalają „szpargały” po dziadkach.
Przejdźmy zatem do historii z dawnych pokoleń. „Król gór” to historia, w której karkonoska legenda o Liczyrzepie zyskuje bardzo złowieszczy wymiar. Bo opowieść osadzona w powojennych czasach jest dla Ciebie w zasadzie pretekstem do rozliczenia z przeszłością. Skąd wziął się pomysł na ten tekst?
Powiem tak: to jest opowiadanie trochę utkane z opowieści mojego Ojca – który jako młody chłopak w biednych powojennych latach trafił do technikum górniczego w Wałbrzychu. Część przygód, które przeżywają bohaterowie – to Jego przygody. Umundurowanie szkoły w zdobyczne sorty Hitlerjugend, kradzież kanapki z „koletem schabowym”, znalezienie olejnego fresku z Hitlerem, przymierzanie zbroi rycerskich na zamku w Karkonoszach i kilka innych detali. Historię z hitlerowskim sztandarem wymienionym na krowę słyszałem od wujka. Co ciekawe podobny sztandar wisi w muzeum gdzieś na Ałtaju – o czym czytałem kiedyś artykuł. Może to… ten sam?
Legenda o Liczyrzepie – znamy ją z uładzonej i ugrzecznionej niemieckiej bajki. Ale bez trudu można dotrzeć do bardziej pierwotnych mroczniejszych wersji. I do paskudnych rysunków tej istoty w nakreślonych w średniowiecznych manuskryptach.
Zachwyca to, co wydobywasz za każdym razem, przypominając echo przeszłości – przypominając, że jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma szansę posłuchać relacji naocznych świadków tych wydarzeń.
Przede wszystkim chciałem oddać realia i ducha tamtych powojennych czasów. Ale pokazać to, co już nie raz opisywano, ale trochę inaczej. Bez socrealistycznego patosu, którym przesiąknięte są książki o „ziemiach odzyskanych” pisane w latach 50. ubiegłego wieku. Pokazać ten awans cywilizacyjny – żarówki o mocy kilku wat, termę, która daje ciepłą wodę, ale też ciężką walkę o byt, szaber i wykorzystywanie wszelkich dostępnych zasobów, nawet zdartego pilnika…
Wszyscy mamy jakieś drobiazgi ważne dla nas z różnych powodów. W 1983 roku dostałem od znajomych z Danii kalendarz dla dzieci – zachowałem go sobie przez te wszystkie lata – dziś te grafiki cieszą oczy mojego najmłodszego. Ale dopiero w zeszłym roku zidentyfikowałem, że bohater obrazków – miś w spodniach w kropki to Rasmus Klump – bohater duńskich komiksów i książek dla dzieci…
Innego bohatera spotykamy w „Czarnym jataganie”, czyli kolejnym śledztwie Roberta Storma. A wszystko zaczyna się prologiem osadzonym w 1621 roku. Później następuje historyczna wędrówka po śladach przeszłości, w której naszemu bohaterowi towarzyszy zarówno pleban, jak i notariusz… historia oręża splata się tutaj znów z pamięcią o przodkach…
Początkowo to był tekst pisany jako podstawa scenariusza – był pomysł, aby na okrągłą rocznicę bitwy pod Chocimiem nakręcić choćby krotką etiudę filmową. Pomysł niestety nie wypalił, pomysłu zrobiło mi się żal. Przerobiłem i powstało w miarę zgrabne opowiadanko.

Ludzie mają rozmaite pamiątki – od pani Zofii Joszt pochodzącej z Wojsławic dostałem odłamek hitlerowskiej bomby, który podniosła we wrześniu 1939 z peronu dworca Warszawa Wschodnia i przechowała przez 70 lat. Mój dziadek zachował hitlerowską kulę, która zabiła jego przyjaciela. Mam w swoich zbiorach odłamek pocisku, który usunięto z brzucha naszemu żołnierzowi ranionemu na Wale Pomorskim. Wróciwszy do zdrowia przekuł go sobie na… nóż do papieru.
Co zostawimy naszym potomkom? Zależy od nas. Naszą epokę przyszli archeolodzy będą wyklinać. Znów upowszechnia się kremacja. Nasze groby będą nuuudne. Zero wyposażenia. Tylko urny i popiół. Nasze śmietniki? To już prędzej – ale coraz powszechniejsze są spalarnie śmieci…
Robert Storm i doktor Paweł Skórzewski – dwie strony jednego medalu, podobni, choć różni, dalecy, a jednak jakoś dla mnie bliscy… w opowiadaniu „Droga przez morze” łączysz losy dwójki bohaterów w sposób nieoczywisty, ale taki jak potrafisz najlepiej. Znów artefakt z przeszłości, znów okruchy pamięci…
Są to bohaterowie zupełnie różni. Podobni w zasadzie tylko w tym, że obaj są uczciwi i życzliwie nastwieni do drugiego człowieka.
Doktor Skórzewski posiada wiedzę uniwersytecką, uzupełnia ją, ma wizję, umie zauważyć tom co umyka jego uczonym kolegom, ale brak mu funduszy na badania. Jest w ciągłym ruchu. Myśli i działa bardzo szybko. Jest samotny z wyboru – dochowuje wierności pierwszej tragicznie zgasłej miłości. Gdy trzeba strzela, dźga ostrzem ukrytym w lasce, potrafi otruć hitlerowców, ba, nawet obrobić sejf.
Rober Storm posiada ogromną wiedzę i rozwinął sztukę dedukcji. Umie działać szybko – ale w zasadzie tylko wtedy, gdy zmuszą go okoliczności. Na co dzień woli siedzieć i rozmyślać. On dla odmiany nie umie znaleźć sobie sensownej dziewczyny, fatalnie lokuje uczucia. O ile doktor żyje ze swojej wiedzy medycznej, Robert nie umie jakoś zaprząc swego geniuszu do zarabiania pieniędzy… Jest też o wiele bardziej wrażliwy i sentymentalny.
Łączy ich zegarek – Omega w stalowej kopercie z nietypowo umieszczonym mechanizmem naciągu. Zegarek należał do doktora przez 50 lat. Potem kupił go Robert – nie mając nawet świadomości kim był pierwotny właściciel. I ten zegarek odegra swoją rolę.
W „Drodze przez morze” znów pojawiają się Cyganie, a konkretnie rodzina Tytusa, przyjaciela – choć to chyba zbyt duże słowo, Roberta Storma. Za ich sprawą kreślisz wątki spirytualistyczne, bo przepowiednia babki Tytusa jest złowroga, ale i fascynująca. Znów postanowiłeś rzucić Storma w wir przygody!
Powiem tak – mieszkając na warszawskich Szmulkach, chodząc tam do szkoły i bawiąc się na podwórkach, nabrałem do tej nacji głębokiej niechęci. Było to bardzo uciążliwie sąsiedztwo. Patrząc jeszcze inaczej – tu opieram się na obserwacjach własnych i opowieściach ludzi z dzielnicy – oni bardzo dokładnie dzielą nie-Cyganów na kilka grup: swojaków, obcych i wrogów. Swojaka nie ruszą. Gdy trzeba – pomogą. Obcego okradną, okantują, obrabują bez mrugnięcia okiem. A gdy ktoś im podpadnie nie ma przeproś… Nawet milicja się ich bała. Storm jest im znany, nie nadepnął na odcisk, co więcej kiedyś im pomógł – funkcjonuje w dzielnicy na prawach „swojaka”. Tytus z jednej strony podlega pewnym prawom swojego klanu, z drugiej to już inne pokolenie. Ma własny sklepik, prowadzi legalne lub częściowo legalne interesy. A że umie uruchomić auto bez kluczyków – no cóż – taki koloryt tamtej dzielnicy. Ja też umiem otworzyć prawie każdy domofon bez klucza.
Kilka różnych opowieści, które słyszałem od starszych wiekiem krewnych i znajomych wskazuje, że we wróżbach starych Cyganek faktycznie coś jest – choć sprawdzały się głównie złe przepowiednie. Osobiście trzymam się od tych spraw jak najdalej.

Tytułowe opowiadanie, zaczynające się od eksploracji terenów budowlanych przez Storma, w nieoczywisty sposób wiąże się z pandemią. Świadomość, że żyliśmy (żyjemy?) w czasie covida-19 chyba już nam trochę spowszedniała, tymczasem Storm jest dla nas przewodnikiem po apokalipsie, która ma dopiero nadejść… upiorne wrażenie.
Jako archeolog z wykształcenia, regionalista i historyk amator spodziewałem się że to może być w rodzaju grypy hiszpanki, która spustoszyła świat tuż po I wojnie światowej albo grypy Hong-Kong, która zdrowo dopiekła naszym rodzicom w latach 1969-70. Z drugiej strony epidemie SARS i MERS wywołane przez podobne wirusy nakazywały większą ostrożność. Pierwsza fala była najbardziej niszczycielska – we Włoszech zmarło 7-10% zarażonych. Kolejne na szczęście już coraz słabsze. Ostatecznie oblicza się, że na świecie zmarło ok 3% zarażonych.
W kilku recenzjach znalazłem kpiny ze strony ludzi, którzy w ogóle negują pandemię. Myślę, że to jakaś forma wyparcia rzeczywistości. Nie wiem, w jakich piwnicach się uchowali. Jeśli zaraza ich otoczenie ominęła – cóż, gratuluję i zazdroszczę. Ja miałem zgon w bliskiej rodzinie, na covid zmarło też dwu ludzi, których znałem osobiście. Skutkiem powikłań pocovidowych – uszkodzone płuca – zmarł znany w środowisku pisarz – Feliks W. Kres. Dwu znajomych leżało pod respiratorami. Kilku innych przechorowało bardzo ciężko, w tym jeden aż trzykrotnie był hospitalizowany w szpitalu tymczasowym. Mam w rodzinie i wśród czytelników lekarzy. W tym także takich, którzy walczyli na pierwszej linii tego frontu.
W ostatnim czasie czytelnicy doczekali się wznowień Twoich kultowych powieści, żeby przywołać tylko „Czerwoną gorączkę”, w swoim nowym zbiorze opowiadań zabierasz nas po raz kolejny raz – w podróż poza czasem, pomiędzy miejscami… Sakramentalne pytanie zatem – nad czym obecnie pracuje Andrzej Pilipiuk?
W tej chwili mam skończone około 60 procent XI tomu przygód Jakuba Wędrowycza. Mam też ponad 70 procent trylogii przeznaczonej dla znacznie młodszego czytelnika – opisującej jak grupa trolli z Nowego Jorku postanawia wrócić do kraju przodków… Na jesień planuję znów coś na wesoło. Kiedyś wypadałoby napisać trzeci tom cyklu „Przetaina…”. Mam co robić, pomysłów – odpukać – też nie brakuje. W nadchodzącej dekadzie zamierzam publikować jak dotąd – dwie, albo trzy książki rocznie.