„Epidemie towarzyszą nam od wieków” – wywiad z Robertem J. Szmidtem, autorem cyklu „Szczury Wrocławia”

UDOSTĘPNIJ

„Szczury Wrocławia” to bestsellerowa seria Roberta J. Szmidta, którą pokochali czytelnicy, powraca w nowej odsłonie! Urodzony we Wrocławiu pisarz z gatunków science fiction i fantasy, tłumacz, dziennikarz i wydawca, redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction” i dwumiesięcznika „SF”, w specjalnej rozmowie opowiada nam o pomyśle na kultowy cykl, specyficznej wizji na apokalipsę zombie, oddaniu rzeczywistości znanej z PRL-u, a także literackich planach na przyszłość.

Marcin Waincetel: Jak dobrze wiadomo, na początku był „Chaos”… ale skąd właściwie wziął się pomysł na realizację serii? I co z tym wszystkim wspólnego ma Twój ojciec chrzestny? Przenieśmy się na chwilę do lat 60. XX wieku…

Robert J. Szmidt: Geneza tego pomysłu jest genialna w swojej prostocie. Na jednym z konwentów, wiele lat temu, wysłuchałem rozmowy młodych fanów siedzących przy sąsiednim stoliku w barze. Opowiadali sobie z wypiekami na twarzy o leżących na ulicach Wrocławia stosach trupów, których nie zbierano ze strachu przed zarażeniem, o rzekomej zmowie milczenia, która otacza tamte wydarzenia. Bawiło mnie to okrutnie, ponieważ znałem tę historię niejako z pierwszej ręki – moim chrzestnym był doktor Bogumił Arendzikowski, ten sam, który zdiagnozował czarną ospę i który stał na czele zespołu lekarzy walczących z epidemią. Z epidemią, która – podkreślmy to wyraźnie – pochłonęła zaledwie dziewięć ofiar. Po chwili dotarło do mnie jednak, że to znakomity setting, w którym można by osadzić krwistą opowieść czerpiącą całymi garściami z teorii spiskowych. Stąd był już tylko krok do znalezienia powodu, jaki mógłby doprowadzić do masakry na skalę opisywaną przez tych młodych ludzi. A że od obejrzenia na pokazach wideo filmów George’a A. Romero jestem gorącym miłośnikiem zombie, to połączyłem te dwie idee i tak powstał pierwszy tom „Szczurów Wrocławia”.

„Szczury Wrocławia” to ekstremalna podróż po mieście, które opanowane jest przez hordę żywych trupów. Motyw izolacji, jakkolwiek pozbawiony pierwiastka z fantastyki grozy, całkiem niedawno wiązał się jednak z naszą rzeczywistością. Czy spodziewałeś się kiedyś takiego scenariusza w prawdziwym życiu? Czy nasz post-pandemiczny świat byłby gotowy na kolejną falę masowej pandemii?

Epidemie i pandemie towarzyszą nam od wieków, czy jest to czarna śmierć, czy hiszpanka, ich przebieg wygląda podobnie. I choć mamy wiele relacji, nieodmiennie padamy ofiarą wirusów i innych świństw. Pytasz, czy świat byłby gotowy na następną pandemię? Obawiam się, że nie. Ostatnie wydarzenia pokazały to dobitnie. Koronawirus okazał się dużo mniej groźny od dżumy, zabijał ledwie dwa procent zarażonych i dlatego nawet w Polsce, gdzie mieliśmy jeden z najwyższych współczynników śmiertelności, jest masa ludzi, którzy nie znali żadnej ofiary i nadal żyją w przekonaniu, że była to jedna wielka ściema. Ja – ponieważ mam wielu znajomych, którzy są lekarzami i którzy mieli tego pecha, że znaleźli się na pierwszej linii walki, nieraz doświadczając najgorszego – podchodzę do tego ze znacznie większą pokorą. Obawiam się, że do konfrontacji z kolejnym, kto wie, czy nie poważniejszym zagrożeniem, staniemy jako społeczeństwo kompletnie nieprzygotowani. Powszechne jest bowiem fałszywe przekonanie, że taka pandemia to pikuś, co nie do końca jest prawdą.

„Chaos”, „Szpital”, „Kraty”, a także ostatnia „Dzielnica”, odsłaniają nowe, nieznane wcześniej miejsca i lokalizacje, które poznajemy podczas lektury. Doświadczenie immersji jest niesamowite, nie tylko dla mieszkańców Wrocławia. Zrekonstruowałeś świat widziany oczami różnych bohaterów. Od początku zależało Ci na takim kompleksowym, panoramicznym spojrzeniu na świat?

Tak, to jeden z aspektów fabuły, które były dla mnie najistotniejsze. Chciałem pokazać nie tylko realia głębokiego PRL-u, które dla ludzi urodzonych po dwutysięcznym roku mogą wydawać się równie fantastyczne jak niektóre światy fantasy, ale też ożywić Wrocław, którego nie można już zobaczyć. Taki, jaki znałem, będąc dzieckiem. Przed napisaniem każdego tomu starałem się wyszukać miejsca charakterystyczne, dobrze opisane, bogato udokumentowane, aby przedstawiony przeze mnie obraz ulic, osiedli i dzielnic zgadzał się co do joty z ówczesną rzeczywistością. Jeśli napisałem, że przy placu Grunwaldzkim stał przestrzelony na wylot betonowy słup ogłoszeniowy, to dociekliwy czytelnik znajdzie jego zdjęcie. Moje rodzinne miasto w 1963 roku wyglądało zupełnie inaczej. Jego powojenna odbudowa wciąż trwała. I choć dzisiaj może wydawać się to dziwne albo wręcz nieprawdopodobne, na ruiny można było się natknąć zaledwie przecznicę od Rynku, a panorama miasta za Dworcem Głównym kojarzyła się ze zniszczeniami Hiroszimy – i nie ma w tym stwierdzeniu cienia przesady. Po gęsto zabudowanej dzielnicy między estakadą a rondem Powstańców Śląskich przetrwało tylko kilka zabudowań, z gruzów reszty usypano wielkie wzgórze, jedno z kilku, które po przysypaniu ziemią i nasadzeniu roślinności służą mieszkańcom do dziś jako tereny rekreacyjne. Za tę właśnie pieczołowitość i swego rodzaju hołd złożony stolicy Dolnego Śląska zostałem doceniony przez władze województwa i odznaczony już dwukrotnie.

„Dzielnica” to czwarta, a zarazem najnowsza odsłona cyklu, która ukazała się za sprawą nowego wydawcy. Jaka przyszłość czeka literackie „Szczury Wrocławia”?

To pytanie do wróżbity Macieja, ale mówiąc poważniej, minęliśmy już wydawniczy półmetek. Cała seria składać się będzie z sześciu tomów. Tak została rozpisana lata temu i taki wciąż jest plan. Będzie to sześć odmiennych w charakterze książek, w których zawrę całą opowieść, od początku do samiutkiego końca. Do napisania pozostały jeszcze „Bunkier” i „Batory”, których tytuły wiele mówią o spodziewanej treści. W tym roku, raczej jesienią, pojawią się też pierwsze przekłady „Szczurów Wrocławia” na inne języki. Będzie wydanie czeskie i koreańskie, nad którym pracuje niedawna finalistka nagrody Booker International, ale to na pewno nie koniec, bo rozmowy z kilkoma innymi wydawcami trwają.

Research, określanie natury zombie, wielowątkowość… Zastanawiam się, co było najtrudniejszym, a co najbardziej satysfakcjonującym elementem w czasie tworzenia „Szczurów Wrocławia? A może jedno wynikało bezpośrednio z drugiego?

Najtrudniejszy jest bez wątpienia research. To kilka miesięcy grzebania w archiwach, wizji lokalnych, rozmów, pisania do przeróżnych instytucji. Okazuje się, że nawet urzędnicy odpowiadający za infrastrukturę miejską nie wiedzą czasem, jaka instytucja znajdowała się w danym budynku przed półwieczem, bo nieruchomość ta przechodziła z rąk do rąk, i to wielokrotnie, albo dlaczego zmieniano nazwę ulicy z Cienciały na Cinciały, choć to dwie różne osoby o tym samym imieniu. A do pisania mogę usiąść dopiero wtedy, gdy uzyskam pełen obraz sytuacji, żeby nie popełnić błędu, którego odkręcenie może być bardzo trudne. Dużą satysfakcję mam zawsze nie tyle z pisania, ile z wymyślania fabuły, z łączenia licznych wątków tak, by utworzyły spójną i co najważniejsze, logiczną całość. Bezsprzecznie największą przyjemność sprawia mi losowanie i wplatanie w tę opowieść ludzi z krwi i kości. Tak się bowiem składa, że każda postać występująca na kartach „Szczurów Wrocławia” to prawdziwy człowiek, jeden z ochotników zbierających się na grupie „Chcę zginąć w Szczurach Wrocławia”. W dobie kryzysu czytelniczego może się to wydawać nieprawdopodobne, ale w castingach do każdego tomu brało udział od dwóch do prawie trzech tysięcy osób. Nie ma chyba większej satysfakcji dla autora niż takie zaufanie jego czytelników.

Robert J. Szmidt to nie tylko „Szczury Wrocławia”. Jesteś znany i doceniany choćby za sprawą cyklu „Pola dawno zapomnianych bitew”, trylogii z uniwersum „Metro 2033-35”, „Ostatecznego rozwiązania” czy niezapomnianej książki „Apokalipsa według Pana Jana”. Nad czym obecnie pracujesz?

Po „Dzielnicy” nie miałem wiele czasu na odpoczynek, ponieważ czekały na mnie zakontraktowane wcześniej przekłady, po nich pisałem kolejny tom spaceoperowych przygód kapitana Bukowskiego, a teraz siadam do następnego tłumaczenia Jacka Ketchuma dla Skarpy Warszawskiej. Po nim, w końcu, będę mógł napisać wyczekiwany od lat drugi tom „Samotności Anioła Zagłady”. Co dalej? Tego jeszcze nie wiem. Mam kilka propozycji, ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to pod koniec roku wrócę do „Szczurów Wrocławia” i rozpocznę nabór nowych ofiar, tym razem do „Bunkra”.

Dziękuję za rozmowę.

Ja również bardzo dziękuję i mam nadzieję, że każdy użytkownik portalu „Kultura Kryminału” doceni nie tylko wątek kryminalny zawarty w „Kratach”, ale też wspomniane przez nas w rozmowie smaczki z historii mojego ukochanego Wrocławia.

spot_img
0FaniLubię
0ObserwującyObserwuj
0ObserwującyObserwuj
- Advertisement -spot_img