Perspektywa, która pozwala zrozumieć, ale i umiejętnie zredefiniować mit. Właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia przy okazji „Wybawiciela” w reżyserii Kristiana Levringa. Western, gatunek na wskroś amerykański, jest w tym przypadku opowieścią o jednym z pierwszych pokoleniu imigrantów, niekiedy anonimowych fundatorów społecznego ładu. Jak jednak wiadomo, na początku był chaos. A na pewno częściowa samowola.
Wskaźnik tych przemian, w dodatku podwójnych, bo zarówno w ramach lokalnej wspólnoty, jak i jednostkowych doświadczeń na celuidowej taśmie utrwalono za pośrednictwem Jona, duńskiego osadnika, który właśnie w Ameryce stara się zbudować rodzinne szczęście. Gdy wydaje się, że nastąpi to wraz z długo oczekiwanym przyjazdem żony i syna, niespodziewanie dochodzi do tragedii. Amerykańska preria zostaje nasączona krwią niewinnych ofiar, dając tym samym żyzny grunt pod zemstę. Mężczyzna pozbawiony bliskich postanawia samemu wymierzyć sprawiedliwość, ściągając tym samym gniew gangu, poniekąd legitymizowanego przez miejscową społeczność.
Tak zarysowany problem pozwala dopuścić niejednoznaczność, którą Levring faktycznie udanie operuje w fundamentalnych momentach historii. Oczywiście, dramaturgiczny ciężar opiera się na motywie zemsty, jednak wendeta Jona jest także przyczynkiem do zobrazowania siły buntu udręczonej kobiety czy bezprawia leżącego u podstaw zawiązywanych interesów. Emocjonalny pejzaż wydaje się wyjątkowo sugestywny w scenach znanych z kinematograficznego atlasu gatunków. Choćby samosąd odprawiany niedaleko saloonu. W tej pozornie znanej sytuacji kluczowa jest bowiem postać głównego bohatera – kogoś obcego i bliskiego zarazem.
Być może o sukcesie „Wybawiciela” świadczy właśnie stopniowe wartościowanie postaci Jona. Imigrant, przypadkowy inicjator terroru, któremu poddawana jest małomiasteczkowa społeczność, poczciwy, ale jednak nieznany, a więc stygmatyzowany jako ktoś naturalnie niebezpieczny. Zresztą, nie jest to wcale bezsporne, ponieważ akcja filmu w gruncie rzeczy koncentruje się na fałszu i poświęceniu życiu jednego człowieka, po to, aby ocalić resztę. Swoista, surowa moralność Dzikiego Zachodu. Mads Mikkelsen, odtwórca głównej roli, doskonale zniuansował tutaj pragnienie sprawiedliwości i ślepą furię wobec przywódcy gangu. Podążając ścieżką minimalistycznej gry, w jakimś stopniu oddał wyobrażenie o emocjonalnym zdystansowaniu, kamuflażu, jakim stereotypowo zdarza się nam charakteryzować Skandynawów.
Na tle dosyć uschematyzowanego antagonisty-brutala, sprawnie oddanego przez Jeffreya Deana Morgana, swoją obecność wyraźnie akcentuje także Eva Green, co rusz hipnotyzując wnikliwymi spojrzeniami. Bynajmniej nie jest to śmiała piękność z ochotą prezentująca swoje bezdyskusyjne wdzięki. Również i w tym przypadku oglądamy bohaterkę skrzywdzoną, która domaga się własnych praw, ale przede wszystkim godności. Nic zatem dziwnego, że postać Jona z czasem zostaje naturalnym sojusznikiem kobiety. Symptomatyczne dla tej relacji jest zarówno kulturowa obcość, jak i zrządzenie losu, które w scenach otwarcia spowodowało, że do pewnego dyliżansu ze spokojną rodziną Duńczyków, dosiadła się dwójka awanturników…
O przypadku nie ma jednak mowy ani w kompozycji, ani w poetyce filmu. Levring z dużą swobodą korzysta z ikonografii klasycznego westernu, wskazując jednak na cynizm i brutalność, jako zapalnik emocjonalnego materiału wybuchowego. Czy mit założycielski USA runie przez to u samych podstaw? Nie, jednak duńska opowieść gwarantuje nie tylko widowiskową akcję, ale także posępne, a przez to fascynujące spojrzenie na historię Dzikiego Zachodu.