Baśń braci Grimm posłużyła tym razem do zrealizowania kina akcji połączonego z dark fantasy. Całość broni się nie tylko pod względem scenariuszowym, ale i wizualnym. To prawda, że „Hansel i Gretel” mogą przywoływać widzom słuszne skojarzenia chociażby z filmem „Nieustraszeni bracia Grimm” (2005) czy z „Van Helsingiem” (2004). Podczas seansu nie ma się jednak wrażenia wtórności i powielania cudzych pomysłów. To raczej udana gra z produktami popkultury ozdobiona muzyką Hansa Zimmera.
Warstwa fabularna jawi się jako prosta, zrozumiała, ale i intrygująca zarazem. Tytułowi łowcy czarownic otrzymują kolejne, chciałoby się rzec, rutynowe zadanie, polegające na odnalezieniu dzieci, prawdopodobnie porwanych przez czarownice zamieszkałe nieopodal miasta Augsburg. Dla bohaterów walka z potworami stała się codziennością i sposobem na życie od momentu ich konfrontacji z Babą Jagą.
Tak wygląda punkt wyjścia dla dalszej opowieści. Splot wydarzeń prowadzi nas następnie do głównego wątku skupiającego się na konflikcie pomiędzy arcyczarownicą Muriel a dwójką łowców. W międzyczasie dowiadujemy się także informacji na temat prawdziwej tożsamości tego niezwykłego rodzeństwa.
Tommy Wirkola nie zdecydował się na żadne kompromisy. Norweski reżyser nie bał się pójść wybraną przez siebie drogą, wypracowując własny styl, charakteryzujący się między innymi włączeniem w XIX-wieczną historię elementów na wskroś współczesnych, bądź takich, które zupełnie nie przystają do omawianej epoki. W filmie mamy zatem arsenał niespotykanych broni (jak na przykład granatów odłamkowych), ale i swoistą medialną aurę, towarzyszącą Hansel i Gretel.
Również kategoria wiekowa „R”, która obowiązuje dla tego filmu jest zapowiedzią tego, co możemy ujrzeć na ekranie. Sceny przemocy, niekiedy brutalnej i wyjątkowo krwawej wypełniają znaczną część widowiska. Są one jednak umiejętnie zestawiane z czarnym humorem. Bo czyż nie sposób się uśmiechnąć w momencie, gdy cała horda wiedźm zostaje wycięta w pień za sprawą ciężkiego karabinu maszynowego dzierżonego w dłoniach atrakcyjnej i tajemniczej niewiasty?
W głównych bohaterów wcielają się Jeremy Renner i Gemma Arterton. Czynią to w zgrabny sposób, nadając swoim postaciom odpowiedni, wyrazisty charakter. Hansel w interpretacji Rennera to silny i zawadiacko usposobiony mężczyzna, obdarzony ciętym dowcipem i słabością do płci pięknej. Gretel, odegrana przez Arterton, z kolei jest rozsądną, inteligentną oraz wyjątkowo uroczą łowczynią, która potrafi skupić uwagę nie tylko za sprawą zdolności bokserskich, ale i wyjątkowo wyzywającego odzienia.
Galerię postaci drugoplanowych uzupełniają także znakomite kreacje Famke Janssen (jako arcywiedźmy), Dereka Mearsa (którego mimika posłużyła do stworzenia postaci trolla Edwarda), Thomasa Manna (wcielającego się w pierwowzór postaci fanboya pary głównych bohaterów) czy kilku młodych aktorek, dla których reżyser przewidział rolę przeróżnych wiedźm.
W obrazie pojawiają się elementy standardowe i dosyć skonwencjonalizowane. Akcja prowadzi nas po sznurku do oczekiwanego i spodziewanego finału. Przy omawianiu takiej produkcji nie jest to jednak zarzut, a poprawnie skonstruowany sposób opowiedzenia historii. Komercyjny charakter filmu nie przyćmił przecież uroku dzieła Wirkoli. Uroku zasadzającego się na elementach przygodowych, humorystycznych połączonych z szaloną akcją i atmosferą mrocznej baśni.
„Hansel i Gretel: Łowcy Czarownic” nie rości sobie prawa do bycia czymś więcej poza znakomicie zrealizowanym kinem rozrywkowym, którym jest z pewnością. Tego się trzymajmy i tak odczytujmy to dzieło. Pozostaje nam wypatrywać sequelu, zwłaszcza, że twórcy w ostatnich scenach pozostawiają nam ku temu pewne powody.