„Crimson Peak: Wzgórze krwi” – wiktoriańskie szaleństwo – recenzja filmu

UDOSTĘPNIJ

Guillermo del Toro otworzył wrota dworu, w którym strach miesza się z namiętnością, a nadnaturalna tajemnica z ludzkimi intrygami. „Crimson Peak” stanowi odtworzenie niektórych wzorców z czarnego romantyzmu, tyle że przefiltrowanych przez wrażliwość meksykańskiego reżysera znanego choćby za sprawą psychologicznego thrillera Zaułek koszmarów. Czas na seans „Crimson Peak: Wzgórze krwi”. Film możecie zobaczyć na platformie SkyShowtime Polska.

Wydaje się, że główną intencją twórcy „Labiryntu Fauna” było możliwie najwierniejsze wykorzystanie ducha XIX-wiecznej grozy znanej z powieści gotyckiej. Strachu zaklętego w nawiedzonych sceneriach, gdzie sentymentalizm i melancholia funkcjonują w oparciu o wątki fantastyczne. Wprawiony rzemieślnik wie, jak wykorzystać taki materiał źródłowy.

Absolutnie nie powinna zatem dziwić kunsztowność zabiegów realizacyjnych. Dbałość o formę. Historia Edith Cushing, młodej pisarki, żony charyzmatycznego, aczkolwiek tajemniczego sir Thomasa Sharpa, zaczyna się bowiem w detalicznie odwzorowanych salonach Nowego Jorku, a kończy w pięknej i przerażającej posiadłości „Crimson Peak”. Nazwa, przed którą ostrzegał duch zmarłej, wiąże się ze sprawą ziemskiego majątku, utraconego dziedzictwa, zagadkowych zaginięć. A przede wszystkim diabelskiego uczucia.

Na ekspozycję melodramatycznych akcentów przeznaczono właściwie najwięcej miejsca, przy czym trzeba odnotować narracyjną zdolność do mieszania porządków. Racjonalne przestrzenie XIX-wiecznego domostwa zestawiono ze światem duchów i zjaw, które uwidaczniają się głównej bohaterce. Czy są prawdziwe? A może to wytwór nieskrępowanej fantazji? Wszakże początkująca powieściopisarka uwielbiła sobie opowieści z dreszczykiem. Niejednoznaczność jest tutaj walorem.

Przynajmniej teoretycznie, ponieważ wszystkie sztuczki, zawieszenia akcji, fabularne znaki zapytania są aż nazbyt łatwe do rozszyfrowania. Zwłaszcza dla osób zaznajomionych z podobną formułą, głównych adresatów filmu, widowiska opartego przede wszystkim na nieprawdopodobnej stylizacji czy scenograficznych perełkach. Opracowanych na tyle, iż złowroga posiadłość jest jakby osobnym bohaterem.

Życie w miejsca wnoszą jednak ludzie. Emocjonalny ładunek jaki wytwarza się pomiędzy parą zakochanych skutecznie angażuje uwagę widza. Mia Wasikowska i Tom Hiddleston bezbłędnie odgrywają rolę nieco antynomicznej pary. Jest zatem miejsce na wrażliwość skrywaną przez gorset obyczajów kobiety, ale także szarmanckość mężczyzny. Na drugim planie wyraźnie zarysowano również postać Jessiki Chastain, demonicznej siostry Sharpe’a oraz uosobienia lekarskich cnót, Charliego Hunnama.

W tym miejscu daje jednak o sobie znać kolejny problem, swoisty rewers popisów uzdolnionych aktorów. Ich gra jest opracowana według staroświeckich wzorów, w zgodzie ze wzmiankowanym niejednokrotnie charakterem powieści gotyckiej – osobliwym romansem. Kwestie dialogowe przypominają sztuczne recytacje, a uformowanie całego filmu jest aż nazbyt pastiszowe, wystylizowane ponad miarę.

Źródło największego dysonansu zobrazowano jednak w finale, gdy skrzętnie budowany nastrój tajemnicy zostaje przerwany z brutalnością wyjętą niemalże ze slashera. Dosłownie. Przez to też „Crimson Peak” ma wewnętrzną rysę. Jest czymś pomiędzy oddaniem hołdu dla grozy zgodnej z duchem minionej epoki, a także chęcią sprostania oczekiwaniom współczesnego widza.

Poczucie strachu, spaczona miłość, makabra. A także szaleństwo, którego geneza nie została jednak wytłumaczona. Widmo krwawej przeszłości potrafi fascynować, chociaż można przypuszczać, że akurat ten obraz del Toro nie będzie wiecznie żywy. Piękny, ale pusty. A przecież ponoć zalęgły się w nim duchy.

spot_img
0FaniLubię
0ObserwującyObserwuj
0ObserwującyObserwuj
- Advertisement -spot_img